Jakie masz pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, kiedy dorosły tak naprawdę „był z tobą”? Nie tylko obok, na tym samym metrażu, ale tak naprawdę z tobą – w twoim świecie, na twoich zasadach, w twojej wyobraźni?
Kiedy o tym myślę, moje wspomnienia są, szczerze mówiąc, dość ograniczone. Ale mam w głowie taki jeden obrazek, może miałem wtedy z sześć, siedem lat. Uwielbiałem bawić się figurkami. Nie miałem ich wiele, ale był wśród nich Throttle z „Motomyszy z Marsa” – dla mnie po prostu „Motomysz”. Jego arcywrogiem był zawsze Shredder z „Żółwi Ninja”. Pamiętam, jak całe mieszkanie stawało się polem bitwy, a ja totalnie odpływałem w świat wyobraźni. Za bazę dla moich figurek służyło mi i mojej siostrze drewniane pudełko po szachach.
Pewnego razu Motomysz przeżywała jakąś arcyważną przygodę. Moja mama zgodziła się być Shredderem. Byłem podekscytowany. Doszło do jakiejś fabularnej spiny między nimi, czekam na jej ruch, na reakcję, na… cokolwiek. A ona? Siedzi obok mnie na podłodze, ale całą uwagę ma w zupełnie innym miejscu. W tamtym czasie była wielką entuzjastką krzyżówek – zostało jej to zresztą do dziś. I właśnie wtedy, w kluczowym momencie walki o losy dywanu, ona była mentalnie w „panoramie”, a nie w moim świecie. Nie wchodziła w żadną interakcję z moją postacią.
Pamiętam to uczucie frustracji. To był chyba ostatni raz, kiedy próbowałem ją wciągnąć w zabawę figurkami. Była „obok”, ale nie była „ze mną”.

Zapraszałem dorosłych do swojego małego królestwa, oni czasem nawet przyjmowali to zaproszenie, ale finalnie – nigdy nie trafiali na prawdziwą zabawę.
To jest właśnie ta subtelna, ale cholernie ważna różnica między obecnością fizyczną a emocjonalną. Obydwie są ważne, jasne, ale kluczem jest używanie ich we właściwych momentach.
Weźmy przykład z ostatnich dni. Mój młodszy syn jest chory. Nie spał pół nocy, bo wymiotował. Jeśli jesteś rodzicem, to wiesz, co oznacza trzylatek wymiotujący o 22:00, nie muszę wchodzić w szczegóły. Mieliśmy z żoną sporo roboty. Dziś mój syn jest totalnie osłabiony, sam nie ma siły ani ochoty bawić się autami. Leży obok mnie w łóżku i śpi. Ja w tym momencie jestem przy nim obecny fizycznie. Po prostu jestem. Czasem pogłaszczę go po głowie. Czasem otworzy oczy, a ja się do niego tylko uśmiechnę. Emocje schodzą na bok, nie „ojojam” go na siłę. Po prostu moja fizyczna obecność daje mu poczucie bezpieczeństwa. I to teraz wystarczy.
A teraz przykład obecności emocjonalnej – i znowu sytuacja z moim synem. Kiedy jest w pełni sił i jesteśmy razem na zakupach, zawsze, ale to zawsze, poświęcamy czas na to, żeby pójść pooglądać resoraki. To jest dla nas na maksa ważne. Mój syn jest w to mega zaangażowany. Serio, ten mały gość zna już niektóre marki, wie, które pojazdy są budowlane, a które wymyślone, bez problemu rozróżnia kabriolety od sedanów.
Kiedy stajemy przed tą wielką ścianą z HotWheelsami, potrafimy tam być razem i przez kilka, czasem kilkanaście minut, totalnie zatopić się w świat tych małych autek. To trwa tyle, ile czasu zajmą zakupy mojej żonie. Rozmawiamy o nich, szukamy wyjątkowych okazów. I ja – facet, który nigdy nie był fanem ani małej, ani dużej motoryzacji – naprawdę jaram się tym razem z nim. Bo widzę, jak cholernie jest to dla niego ważne.
A potem to wspólne „jaranie się” przenosimy do jego pokoju, na dywan.
I właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Nie o resoraki. Chodzi o symboliczny gest: „wchodzę do twojego świata, bo jesteś dla mnie ważny”.
A ilu z nas, ojców, tak naprawdę przyjęło to zaproszenie?
Dlaczego to takie cholernie trudne?
No właśnie, dlaczego dorośli, a może szczególnie faceci, mają taki problem z „zejściem na podłogę”? Co nas hamuje? Ego? Zmęczenie? Poczucie, że to głupie, nieefektywne, strata czasu?
Myślę sobie, że może ci, którzy mają z tym problem, nigdy nie mieli okazji ani czasu, żeby wejść w ten świat kreatywności i wyobraźni. Może im to brutalnie zabrano w dzieciństwie, a potem, kiedy już jesteśmy dorośli, po prostu nie wiemy, jak do tego wrócić.
Ja wychowywałem się w latach 90. I chociaż, jak wspomniałem, dorośli wokół mnie nie angażowali się w zabawę tak, jak ja staram się to robić ze swoimi dziećmi, to jednak sam, z siostrami czy znajomymi, świetnie odnajdywałem się w naszym wyimaginowanym świecie.

Być może niektórzy tego nie mieli. Inni zapomnieli. A jeszcze inni teraz, w dorosłym życiu, patrzą na to z perspektywy swojej listy zadań. Mają tyle obowiązków do wykonania w ciągu dnia, że „bawienie się” jest na samym końcu listy. Traktują to jako stratę czasu, coś nieefektywnego.
To jest ten konflikt, o którym pisali już starożytni stoicy. Jako dorośli mamy władzę nad swoim umysłem – ale nie nad zewnętrznymi wydarzeniami. A my ciągle próbujemy kontrolować te zewnętrzne wydarzenia – pracę, maile, rachunki – zamiast wziąć odpowiedzialność za to, co tu i teraz. Za swój umysł. Za swoją obecność.
Często wydaje nam się, że nasza rola jako ojca polega na „zarządzaniu” rodziną. Na byciu liderem. I to prawda. Ale jak piszą goście pokroju Jocko Willinka w „Extreme Ownership” – lider bierze absolutną odpowiedzialność za wszystko w swoim świecie. A to oznacza, że bierzesz odpowiedzialność również za jakość tej relacji. Nie możesz zrzucić winy na „brak czasu” albo „zmęczenie”. To twoja działka.
Ale to jest trudne, bo wymaga od nas, ojców-liderów, zrobienia czegoś sprzecznego z naszym ego: obniżenia swojego statusu. Stoicyzm uczy, że prawdziwy lider potrafi zarządzać sobą i swoimi emocjami, a nie reagować impulsywnie. A co jest bardziej impulsywną reakcją niż warknięcie „daj mi spokój, jestem zajęty”, kiedy dziecko prosi o 5 minut uwagi?
Ja sam, na początku swojej drogi rodzica, podjąłem taką nie do końca świadomą decyzję. Że codziennie, kiedy będę widział się ze swoimi dziećmi, znajdę czas na wspólną zabawę. Chociaż 5 minut. Dopóki one same będą chciały się bawić zabawkami.
Na początku działo się to z różnym skutkiem i, nie oszukujmy się, z różnym zaangażowaniem. Ale z czasem zobaczyłem gigantyczną różnicę. Różnicę w zachowaniu moich dzieci, kiedy poświęcę im 20 minut na zabawę, w którą jestem totalnie zaangażowany i zanurzony w ich królestwie, a kiedy robię jakąś zabawę „na odpierdziel”, byle tylko odbębnić.
Pamiętam, jak moja córka miała około półtora roku. Była wtedy właścicielką całej załogi „Psiego Patrolu” – akurat był największy boom na tę bajkę (kwestia jej szkodliwości to temat na zupełnie inną rozmowę). Codziennie, bez wyjątku, chciała, żebym był „Dużym Rubblem”. Nasze dialogi przez długi czas wyglądały mniej więcej tak:
Ja (Duży Rubble): Cześć.
Ona (sterując resztą psów): Cześć.
Ja (Duży Rubble): Jadę na akcję.
Ona (reszta psów): To fajnie, czeeeeść.
Koniec. Kiedy próbowałem wprowadzić jakiś inny wątek, dialog i tak zawsze kończył się w ten sam sposób. Byłem zmęczony i sfrustrowany ciągłym gadaniem tego samego. Serio. Szybko traciłem cierpliwość i mówiłem córce, że „muszę teraz zrobić…” – i tu wstaw sobie, co chcesz: jechać gdzieś, zrobić coś, ugotować, zadzwonić.
Bo my, dorośli, operujemy na zupełnie innym poziomie. Chcemy wykonać działanie i zobaczyć jego natychmiastowy efekt. Kiedy tego efektu nie widzimy, tracimy zapał, motywację i po prostu nam się nie chce. Nasz stoicyzm zawodzi, bo nie potrafimy opanować własnej niecierpliwości.
Oczywiście, z czasem nasze dialogi z córką się rozbudowały. Pojawiły się skomplikowane scenariusze, misje, problemy do rozwiązania. Ale to wymagało czasu i mojej cierpliwości. To, co dla mnie było wtedy prostymi, frustrującymi dialogami, dla niej było całym światem. Całym scenariuszem relacji, emocji i współpracy.
Teraz moja córka ma już prawie 8 lat. I patrząc wstecz na ten okres, uważam, że poświęciłem jej odpowiednią ilość czasu na zabawę. I nie była to zabawa raz na trzy miesiące po godzinie. Czasami było to dosłownie 5 minut. Kiedy miałem masę pracy i wracałem do domu po wyjeździe służbowym o 21:00, ona jeszcze nie spała. Zawsze mnie witała i pytała: „tato, pobawimy się chwilę?”. A ja nawet nie zdążyłem umyć rąk.
Ilu z nas, facetów, na samo to pytanie jest już wewnętrznie wkurzonych? Ale uwierz mi – jeśli dasz swoim dzieckiem te 5 minut czasu na krótką przygodę figurkami, na cokolwiek innego niż wspólne oglądanie YouTube’a, to zaczniesz budować z nim niesamowitą więź. Czasami nasze zabawy trwały 30 minut, a czasami, w weekendy, 3 godziny.
Uważam, że przynajmniej do 7. roku życia nie powinniśmy odmawiać naszym dzieciom zabawy. A jeśli naprawdę, ale to naprawdę, nie możemy tego zrobić „teraz”, to kluczem jest wytłumaczyć. Powiedzieć: „Słuchaj, muszę teraz zrobić jedną ważną rzecz, która zajmie mi chwilę, ale jak tylko ją skończę, to się pobawimy”. I najważniejsza rzecz na świecie: DOTRZYMAJ TEGO SŁOWA. Bo na tym polega branie odpowiedzialności lidera.
A co się dzieje, kiedy tego nie robimy? Mam swoją prywatną teorię. Nie mam problemu, jeśli chodzi o wykonywanie prostych czynności przez moją córkę. Chodzi o rzeczy, które jej zlecam. Na przykład: „pora myć zęby”. Nie muszę się prosić po kilka razy. Po prostu idzie.
Wydaje mi się – bo nie mam na to żadnych badań na większej grupie, mówię tylko o swoim doświadczeniu – że w przypadku mojej córki, a teraz i mojego syna, to po prostu działa. Wyobraź sobie sytuację, a być może sam w takiej jesteś: Twój „bombelek” w tym kluczowym przedziale wiekowym 1-7 lat, na pytanie „mamo/tato, pobawisz się ze mną?” słyszał prawie zawsze „pobaw się sam”, „masz tyle zabawek”, „nie mogę teraz”, „nie mam czasu”.
Gwarantuję Ci, że to odkładanie, to, co dla ciebie nie było wtedy ważne, a dla twojego dziecka było całym światem – to się na tobie kiedyś odbije. Widziałem to u innych rodziców, u znajomych, których odwiedzałem. Ta zależność jest uderzająca.
Jak wejść w ten świat (i nie zwariować)?
Okej, wiemy już, że zabawa zabawie nierówna. Jeśli czujesz, że to „zejście na dywan” i wejście w świat dziecka jest ekstremalnie ważne, to przejdźmy do praktyki. Jak to zrobić, żeby wejść w świat zabawy z dzieckiem, a nie ponad nim?
Na podstawie własnych doświadczeń wiem, że kiedy któreś z moich dzieci zaprosi mnie do zabawy (albo czasami sam wyjdę z tą inicjatywą), to kluczowe jest kilka pierwszych sekund.
Dostaję zaproszenie na dywan – więc siadam na dywanie. Pytam: „To co robimy?”. I bez względu na to, co usłyszę, wchodzę w to.
Kluczem jest pozwolić dziecku prowadzić. Chcę z nim współuczestniczyć, a nie nim rządzić.
Dlatego, jeśli moja córka bawi się swoimi małymi zwierzątkami z lasu, to pytam, którą postacią mogę być. Po czym zaczynam aktywnie słuchać jej świata i jej wyobraźni. Jeśli w jej scenariuszu zwierzęta te jeżdżą samochodami, to nie poprawiam jej, mówiąc protekcjonalnie: „ale kochanie, przecież króliki nie potrafią prowadzić aut”. Nie poprawiam. Nie tłumaczę. Po prostu jestem i wsłuchuję się w ich świat.
Znalezienie wspólnego języka jest kluczowe. I nie chodzi o to, żebyś zachowywał się jak dziecko, zmieniał głos i mówił „lowel” zamiast „rower”. Kluczem jest obniżenie swojego statusu i podążanie za ciekawością dziecka.
To jest coś, co współczesna neurobiologia, jak na przykład Teoria Poliwagalna Porgesa, nazywa współregulacją. Kiedy ty, jako duży, silny ojciec-autorytet, siadasz na podłodze, obniżasz swój status i pokazujesz, że jesteś partnerem, a nie sędzią – wysyłasz do układu nerwowego swojego dziecka potężny sygnał: „Jesteś bezpieczny. Możemy się połączyć”. Dopiero w tym stanie bezpieczeństwa możliwa jest prawdziwa relacja i zabawa.
Zadawaj pytania otwarte: „A co myślisz o tej sytuacji?”, „Jak byś rozwiązała ten problem?”, „Czemu akurat ta postać jest najfajniejsza?”, „Dlaczego ten samochód jest najszybszy?”.
Pamiętaj – lepiej jest przeżyć raz coś razem, niż tłumaczyć coś dziecku po kilka razy, i to z marnym skutkiem. Badania nad neurobiologią interakcji pokazują, że podczas takiej wspólnej, zaangażowanej zabawy, mózgi rodzica i dziecka dosłownie zaczynają się synchronizować. Nadajecie na tych samych falach. To jest biologiczny wymiar budowania więzi.
Podczas tych zabaw, kiedy już mam okazję spędzić ten czas z dzieckiem, chcę, żeby doświadczyło całego spektrum zachowań. Cierpliwości. Nauki z porażek, ale też śmiania się z nich. Czasem podchodzimy do zabawy bardzo poważnie – i wtedy wiem, że one też czują, że ja traktuję je i ich świat poważnie.
Żeby nie być gołosłownym, oto cztery scenki z życia, które pokazują, jak w praktyce te małe chwile budują coś wielkiego.
1. Scenka: Korek na dywanie (Cierpliwość)
Kontekst: Bawimy się z moim synem (wtedy miał może 2-3 lata) resorakami. On układa auta precyzyjnie w jednym, długim rzędzie. Mój dorosły mózg naturalnie chce przyspieszyć akcję – zróbmy wyścig, kraksę, cokolwiek, niech się coś dzieje! Ale on po prostu przesuwa auta. Po jednym. Powoli. W pełnym skupieniu.
Moment nauki: Zatrzymuję w sobie ten impuls: „chodź, zróbmy coś ciekawszego”. Biorę oddech. To jest ten mój stoicki trening w praktyce. Panuję nad swoją niecierpliwością. I patrzę, jak on układa. Po chwili zauważam, że dla niego to nie jest nuda – to jest proces. To jest dla niego ważne. Nagle mówi: „Tata, nie jedź. Czekaj. Korek.”
Reakcja: Uśmiecham się i mówię: „Dobra. Stoimy w korku. Czekamy razem.”
Wniosek: I wtedy dzieje się magia. Ja, dorosły, uczę go cierpliwości, pokazując, że umiem czekać. Ale tak naprawdę… to on uczy cierpliwości mnie. Cierpliwość to nie tylko cnota, to mięsień relacji.

2. Scenka: Safari we dwoje (Współpraca)
Kontekst: Bawimy się z córką (wtedy ok. 4 lata) figurkami zwierząt. Ona decyduje, kto jest kim. Ja dostaję lwa, ona ma żyrafę. Po chwili zaczyna się fabularny konflikt. Ona chce, żeby lew był przyjacielem żyrafy. A ja, wiadomo, wchodzę w „rolę realistyczną” i mówię: „Ale wiesz, lew raczej zjada żyrafę!”.
Moment nauki: Widzę, że ją to momentalnie złości. Jej wizja świata została zakwestionowana. Zamiast tłumaczyć jej dalej, „jak jest w naturze”, robię szybki zwrot.
Reakcja: „Ok, masz rację. To wiesz co? Zróbmy tak, że to jest wyjątkowy lew. On się nauczył być przyjacielem. Może on pilnuje tej żyrafy, żeby nikt inny jej nie skrzywdził?”
Wniosek: Widzę uśmiech. Córka się rozluźnia. Zaczynamy tworzyć wspólną narrację, zamiast dwóch konkurencyjnych. Współpraca nie oznacza rezygnacji z siebie – oznacza otwartość na drugą wizję świata.
3. Scenka: Misja na placu zabaw (Odwaga)
Kontekst: Idziemy razem na plac zabaw (córka, ok. 7 lat). Chce wejść na taki wyższy, bardziej skomplikowany poziom konstrukcji, ale widzę, że się waha. Stoi i patrzy.
Moment nauki: Nie poganiam. Nie mówię „no dawaj, dasz radę!”. Nie krzyczę „nie bój się!”. Po prostu jestem obok. Staję poniżej, patrzę na nią spokojnie.
Reakcja: Mówię tylko: „Zdecyj sama, czy chcesz spróbować. Jestem tutaj.”
Wniosek: Po chwili wchodzi. Zatrzymuje się w połowie, spogląda w dół – ja się nie ruszam, tylko patrzę. Widzę w jej oczach ten błysk – zrobiła to sama. Kiedy zeszła, powiedziałem: „Widziałaś? To była twoja decyzja. Odwaga to nie jest brak strachu. To jest działanie, mimo że trochę się boisz.” Ojciec ma być bezpieczną bazą – nie tym, kto ratuje, ale tym, kto daje przestrzeń na ryzyko. To jest fundament teorii przywiązania w praktyce.
4. Scenka: Alarm w remizie (Dyscyplina)
Kontekst: Zabawa z synem (ok. 5 lat) strażakami Playmobil. On rzuca wóz, rozrzuca akcesoria, wszystko dzieje się chaotycznie. Widzę, że zaczyna się frustrować, bo nic „nie działa”, nic się nie klei.
Moment nauki: Mógłbym go zostawić albo zabrać zabawki. Zamiast tego, wchodzę w rolę.
Reakcja: Mówię z uśmiechem, ale stanowczo: „Strażaku! Zróbmy to jak prawdziwi strażacy. Najpierw sygnał, potem plan. Ustawiamy ekipę. Każdy ma swoje zadanie.”
Wniosek: On momentalnie podłapuje. Zaczyna naśladować. Układamy drużynę: ten gasi, ten ratuje misia z dachu, ten kieruje ruchem. Po kilku minutach udanej „akcji” słyszę: „Tata, jeszcze raz! Tylko po kolei!”. Dyscyplina to nie jest kontrola. To forma porządku, która daje spokój i uwalnia prawdziwą energię do zabawy. To jest to połączenie wojskowej mentalności i wychowania – struktura, która uwalnia, a nie ogranicza.
Efekt uboczny: Zaufanie
Co się dzieje, gdy dziecko ma głębokie, wewnętrzne poczucie, że ojciec je widzi, słyszy i rozumie? I to nie na poziomie „robię to dla ciebie, więc bądź grzeczny”, ale na poziomie „wchodzę w twój świat, bo jest fascynujący”?
Wtedy aktywuje się coś, co psychologowie nazywają bezpiecznym stylem przywiązania. To nie jest żadna magia ani poezja, to jest czysta biologia i psychologia. Dziecko dostaje psychologiczną i fizjologiczną kotwicę na całe życie.
Kiedy tak „ojcujesz”, wspierasz w dziecku regulację emocji. Pomagasz mu lepiej radzić sobie z frustracją. Dajesz mu poczucie, że jego uczucia są ważne i prawdziwe. Całe to gadanie o „teorii przywiązania” sprowadza się do jednego: dziecko, które czuje się bezpiecznie, lepiej radzi sobie ze światem.
Badania nad psychobiologią przywiązania pokazują to czarno na białym. To, co robisz dzisiaj na dywanie, ma wpływ na to, jak jego organizm będzie zarządzał stresem w dorosłości. Lepsze profile kortyzolu (hormonu stresu), lepsza odporność psychiczna. To, że jesteś z nim w korku z resoraków, dosłownie buduje jego mózg i odporność na stres w przyszłości.
Ten moment, kiedy siedzisz na podłodze z tymi cholernymi resorakami i reagujesz na tempo swojego dziecka – kiedy ono wie, że jesteś z nim – to nie jest tylko zabawa. To jest budowanie fundamentu. Pokazujesz mu, że jesteś partnerem, a nie sędzią. Dzięki temu dziecko uczy się: „Mogę być sobą, tata mnie rozumie”.
Te małe, codzienne akty – „wchodzę w twój świat”, „słucham cię”, „zastanawiam się razem z tobą” – one sumują się w jeden, potężny obraz w głowie dziecka: „Jego obecność jest pewna. Jego uwaga jest dostępna. Mogę na nim polegać”.

To przekłada się na wszystko. Wysoka jakość przywiązania do ojca w wieku przedszkolnym jest bezpośrednio związana z wyższą samooceną i lepszą adaptacją społeczną w wieku szkolnym. Metaanalizy jasno pokazują, że niepewny styl przywiązania do ojca zwiększa prawdopodobieństwo zachowań agresywnych lub lękowych.
Z kolei brak takiej jakościowej relacji – nie tylko fizycznej obecności, ale tej angażującej obecności – wiąże się z poważnymi kosztami. Przeglądy literatury są tu bezlitosne: dzieci dorastające bez realnie zaangażowanego ojca mają statystycznie wyższe ryzyko problemów emocjonalnych, społecznych i behawioralnych.
Jeśli dziś rezygnujesz z tej podłogi z resorakami, bo jesteś „zajęty”, bo „jutro”, bo „to głupie” – to może nie dziś zobaczysz tego efekt. Ale za 10-15 lat ten koszt może się pojawić. Dziecko nie będzie się z tobą dzielić swoimi problemami. Będzie ufać mniej. Może mieć większe trudności z emocjami albo budowaniem własnych relacji.
To nie jest groźba. To prosty sygnał: inwestycja teraz, to mniejszy koszt później.
Wejdź na podłogę, zanim będzie za późno
Co chcesz, żeby twoje dziecko pamiętało z waszego wspólnie spędzonego czasu?
Ja bym chciał, żeby moje dzieci pamiętały, że to, ile tego czasu było, nie miało aż takiego znaczenia. Że bez względu na to, czy to było 5 minut, czy 3 godziny, to był to wartościowy, dobrze spędzony czas. Bo tata był obecny.
Na efekty tej pracy trzeba będzie poczekać kilka, może kilkanaście lat. Ale wiem, że ten poświęcony czas jest tego wart.
W tym całym „nowoczesnym ojcostwie” nie chodzi o to, żeby wybierać między byciem twardym liderem a czułym opiekunem. Chodzi o to, żeby zrozumieć, że to są dwie strony tej samej monety.
Prawdziwa siła – ta mentalność wojownika, odpowiedzialność za rodzinę, dyscyplina – nie wyklucza czułości. Wręcz przeciwnie. Prawdziwa siła polega na tym, że potrafisz regulować samego siebie. Że masz w sobie tę stoicką moc, by odłożyć na bok swoje ego, swoje zmęczenie, swój telefon, i obniżyć swój status.
Prawdziwe przywództwo w rodzinie to nie tylko „branie odpowiedzialności” za finanse i bezpieczeństwo. To branie odpowiedzialności za jakość relacji. To „Extreme Ownership” zastosowane na dywanie w pokoju dziecięcym.
Dlatego teraz, kiedy siedzę w swoim biurze i piszę ten tekst, wiem jedno. Jak tylko wrócę dziś do domu, pierwszą rzeczą, jaką zrobię – pewnie jeszcze w kurtce i z torbą na ramieniu – będzie wejście w świat moich dzieci. Zejdę na dywan i zapytam: „To co dzisiaj robimy?”.
Nie musisz mieć supermocy. Nie musisz biegać maratonów, być supersprawny i mieć żelaznej dyscypliny jak komandos. Twoje dziecko tego nie potrzebuje, żebyś był dla niego najlepszy (to, stary, robisz akurat dla siebie).
Moje dzieci potrzebują, żebym zszedł na dywan i wziął do ręki zabawkę.
Odłóż telefon. Odłóż wszystko na bok. Wejdź do ich królestwa i bądź obecny.






