Siedzimy u naszych znajomych. Typowa, luźna posiadówka. My z naszą dwójką, oni ze swoim prawie półtorarocznym synkiem. W tle hałas, dzieciaki biegają, chaos kontrolowany – znacie to.
Nie widzieliśmy się szmat czasu, więc rozmowa naturalnie dryfuje w stronę tematów rodzicielskich. Pieluchy, nieprzespane noce, pierwsze słowa. Standard.
Ale w pewnym momencie wyczuwam, że kumpel taksuje mnie wzrokiem. Zauważa zmianę. Nie piję alkoholu, sylwetka jest inna – bardziej zbita, konkretna. Koszulka leży inaczej niż rok czy dwa lata temu. W końcu, między jednym kęsem a drugim, rzuca to pytanie:
– Stary, skąd ty na to bierzesz czas przy dwójce dzieci? Dobrze masz z tą swoją żoną, że ci pozwala. Za miesiąc biegniesz maraton, wyglądasz jak młody bóg. Jak?
Uśmiecham się pod nosem. To moment zderzenia dwóch światów. Zabawne i tragiczne zarazem jest to, że mamy dokładnie tyle samo czasu. Doba jest z gumy tylko w teorii. W praktyce każdy z nas ma te same 24 godziny.
Pracujemy po tyle samo godzin, wstajemy o podobnych porach. Obydwaj większość dnia spędzamy w pozycji siedzącej, klikając w klawiatury. Warunki brzegowe są niemal identyczne.
A jednak on sam to przyznaje z nutą zazdrości – ja mam energię. Jemu się, jak to ujął, „troszkę przytyło”. Widzę faceta, który po pracy pada jak koń po westernie. Coś tam pomoże w domu, wyniesie śmieci, przewinie młodego, ale jedzie na oparach. Działa na rozładowanej baterii.
Kiedyś, zanim pojawił się młody, chodziliśmy razem na siłownię. Teraz włączyła mu się narracja: „muszę zadbać o rodzinę, muszę się poświęcić”. Brzmi szlachetnie, prawda?
Ale czy aby na pewno?
Decyzja, a nie brak czasu
Powiem to brutalnie szczerze: tu nie chodzi o brak czasu. Tu chodzi o brak decyzji.
Mój kumpel każdego dnia podejmuje – często nieświadomie – decyzję, że nie będzie od siebie wymagał. Robi to pod lśniącym pretekstem „poświęcenia”. To słowo stało się idealną, kuloodporną wymówką, by przestać działać. By obniżyć standardy – fizyczne i mentalne.
Wpadamy w pułapkę myślenia, że jesteśmy jak psy pociągowe. Musimy się fizycznie zajechać, urobić po łokcie i paść na twarz na koniec dnia. Wtedy czujemy, że „spełniliśmy obowiązek”.
Ale jako mężczyźni, dla zachowania zdrowia psychicznego i fizycznego, musimy dać ciału inny bodziec. Musimy dać mu wyzwanie, ale na własnych warunkach.
Sami sobie rzucić kłodę pod nogi i ją przeskoczyć. Wykonać pracę nad sobą, a potem – naładowani tą energią – znaleźć czas na zabawę z dziećmi i głęboką rozmowę z partnerką.
Skąd to wiem? Z własnego poligonu. Codziennie, od dwóch lat, robię jeden trening dziennie. Czasem długi, czasem krótki, ale jest. Dzięki temu zaspokajam jeden z czterech filarów DADICORE – Formę.
Problem nie leży w tym, że dajesz rodzinie dużo. To chwalebne. Problem leży w tym, że w procesie tego dawania przestajesz istnieć jako mężczyzna. Stajesz się cieniem, funkcją, „dostarczycielem zasobów”.
To prosta droga do katastrofy. Jeśli oddajesz kontrolę nad swoim czasem i ciałem pod przykrywką „dobra dzieci”, to tak naprawdę uciekasz przed odpowiedzialnością za samego siebie.
Mechanizm Pułapki: Dlaczego w to wpadamy?
Co nas w to wpędza? Ta wieczna „zajętość”, to bycie w niedoczasie. Czy naprawdę masz aż tak wypchany kalendarz, że nie wciśniesz tam szpilki?
Bardzo często próbujemy zrównoważyć nasze własne dzieciństwo. Być może, tak jak ja, wychowywałeś się bez ojca. Mój tata był marynarzem – pojawiał się i znikał. Kiedy miałem 16 lat, przestaliśmy ze sobą rozmawiać na dekadę, mimo że mieszkaliśmy pod jednym dachem.
Gdy zobaczyłem na teście ciążowym dwie kreski, złożyłem sobie przysięgę: „Zmienię bieg historii. Nie będę taki jak mój stary”.
Postanowiłeś, że będziesz obecny. Że będziesz tatą z reklamy – uśmiechniętym, dostępnym 24/7. Wahadło odbija w drugą stronę. Ale mechanizm kompensacji działa jak broń obosieczna.
Dziś mam z ojcem świetną relację, ale zrozumiałem jedno: Nie jestem sługą. Nie jestem animatorem czasu wolnego. Jestem ojcem OBECNYM, ale mam zachowaną RÓWNOWAGĘ.
Twarda nauka: Czym jest „Zgasły Opiekun”?
Mechanizm kompensacji („dam dzieciom wszystko, czego ja nie miałem”) łączy się z chronicznym stresem na poziomie neurobiologii. Tu wchodzi wiedza z Teorii Poliwagalnej doktora Stephena Porgesa.
Nasz układ nerwowy to radar. Stale skanuje otoczenie (neurocepcja). Jeśli żyjesz w napięciu, próbując być perfekcyjnym, Twój mózg interpretuje rzeczywistość jako pole walki. Aktywują się dwa tryby zabójcze dla relacji:
Tryb walki lub ucieczki: Ciągłe wysokie obroty. Organizujesz, planujesz, nadzorujesz. Dla sąsiadów – super tata. Neurobiologicznie? Kortyzol i adrenalina. Jesteś w trybie przetrwania, a nie wychowania.
Tryb zamrożenia: Bezpiecznik wysiada. Apatia, wypalenie. Siedzisz z dzieckiem na dywanie, ale masz pustkę w oczach. Uciekasz do telefonu, do garażu, do łazienki.
To nie jest „zła wola”. To fizjologiczna odpowiedź organizmu.
W języku DADICORE nazywamy to „Zgasłym Opiekunem”.
Kiedy jesteś chronicznie zestresowany, Twoje ciało zmienia sposób komunikacji:
Twoje ucho się „zamyka”: Gorzej słyszysz ludzki głos, nastawiasz się na dźwięki zagrożenia. Głos dziecka zaczyna Cię drażnić.
Twoja twarz gaśnie: Tracisz mimikę. Dla dziecka „martwa twarz” ojca oznacza zagrożenie lub odrzucenie.
Twój głos traci melodię: Staje się monotonny i „szczekliwy”.
Możesz mówić „kocham cię”, ale Twoja postawa krzyczy: „jestem w niebezpieczeństwie, nie podchodź”.
Test Berka: Sprawdź, czy masz problem
Pamiętam moment, gdy sam zrezygnowałem z siebie. Fizycznie byłem przy córce, ale głowa była gdzie indziej. Miałem być tatą-bohaterem, który wspina się po drzewach, a okazywało się, że zawsze „mam nieodpowiednie buty”.
Jeśli uważasz, że „dajesz radę”, spróbuj pobawić się ze swoim dzieckiem w berka. Ale tak na serio, na 100%. Przez 5 minut. Zrób ten test dzisiaj.
Jeśli po dwóch sprintach płuca pieką, a Ty rzucasz: „A może porobimy coś innego?”, to znaczy, że masz problem. To znaczy, że przed Tobą sporo pracy nad Filarami Formy i Rodziny.
Misja: Dyscyplina = Wolność (i AMRAP)
Jak z tego wyjść? Zastosujmy zasadę Jocko Willinka: „Dyscyplina równa się Wolność”. Wolność od frustracji i braku energii.
Kiedyś myślałem, że „czas dla siebie” to 2 godziny na siłowni. Przy dzieciach to nierealne. Wtedy odkryłem skrót, który stał się moim game changerem.
AMRAP (As Many Reps As Possible).
Tyle powtórzeń, ile jesteś w stanie zrobić w określonym czasie. Nie potrzebujesz godziny. Potrzebujesz stopera w telefonie i 15 minut.
Mój prosty schemat:
5x Burpees (padnij-powstań)
10x Pompki
15x Przysiady
Robisz pętlę. Gdzie? Wszędzie. W domu, w biurze, na parkingu przy autostradzie.
Wstyd to nie brak siły. Wstyd to brak działania. Słonia je się po kawałku. Z książkami to samo – 10 stron dziennie zamiast scrollowania Instagrama w aucie pod szkołą.
Musiałem zrozumieć, że mój umysł i ciało to jedyne narzędzia, jakie mam. Lider dba o swój sprzęt. Nóż musi być ostry.
Ustal nowe zasady. Naucz dzieci granic: „Słuchajcie, tata teraz przez 15 minut ładuje baterie”. To nie odrzucenie. To edukacja. Modelujesz zdrowe nawyki.
Czym naprawdę jest „Ojciec Obecny”?
Musimy zredefiniować to pojęcie. Obecność to nie to samo co dostępność.
Możesz siedzieć w pokoju, ale być „Zgaszonym Opiekunem”. Dojrzała obecność to stan, w którym masz zasoby emocjonalne. Wprowadźmy koncepcję Przywództwa Służebnego.
Lider służy zespołowi nie poprzez bycie chłopcem na posyłki, ale poprzez dbanie o swoją zdolność do prowadzenia. Jeśli kapitan statku pada z wycieńczenia, statek tonie.
Psychologia mówi jasno: potrzebujesz autonomii i kompetencji, żeby być zdrowym psychicznie. Jeśli rezygnujesz z siebie, stajesz się nieszczęśliwy. A Twoje dziecko nie potrzebuje nieszczęśliwego ojca.
Ojciec, który biega, uczy dyscypliny widokiem spoconej koszulki. Ojciec, który czyta, pokazuje ciekawość świata.
Podsumowanie: Załóż maskę najpierw sobie
Spójrz w przyszłość. Jak chcesz być zapamiętany za 20 lat?
Jako smutny, zgaszony facet, który dźwigał swoje „poświęcenie” jak krzyż? Czy jako człowiek pełen życia, pasji i siły, który był oparciem, gdy świat walił się na głowę?
To zasada maski tlenowej w samolocie: „Najpierw załóż maskę sobie, potem dziecku”. To nie egoizm. To logika przetrwania misji. Jeśli Ty stracisz przytomność, nie uratujesz nikogo.
Dbanie o siebie w filozofii DADICORE to nie fanaberia. To Twój obowiązek.
Zostawiam Cię z jednym pytaniem na dzisiejszy wieczór: Czy potrafisz wziąć „ekstremalną odpowiedzialność” nie tylko za swoje dzieci, ale także za mężczyznę, którym się dla nich stajesz?
3 Konkretne kroki dla Ojca (Zacznij Dziś):
Test Berka: Sprawdź swoją realną formę. Pobaw się z dzieckiem na 100% intensywności przez 5 minut. To da Ci brutalną, ale potrzebną diagnozę Twojej kondycji.
Wdróż AMRAP: Nie szukaj godziny w kalendarzu. Znajdź 15 minut. Ustaw stoper i zrób tyle obwodów (pompki, przysiady), ile dasz radę. W domu, w biurze, gdziekolwiek. Regularność > Intensywność.
Mikro-regulacja: Kiedy czujesz, że „gaśniesz” lub zbiera się w Tobie złość – zrób reset. 30 sekund głębokiego oddechu lub zimna woda na twarz. Wyreguluj swój układ nerwowy, zanim wejdziesz w interakcję z rodziną.
Jakie masz pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, kiedy dorosły tak naprawdę „był z tobą”? Nie tylko obok, na tym samym metrażu, ale tak naprawdę z tobą – w twoim świecie, na twoich zasadach, w twojej wyobraźni?
Kiedy o tym myślę, moje wspomnienia są, szczerze mówiąc, dość ograniczone. Ale mam w głowie taki jeden obrazek, może miałem wtedy z sześć, siedem lat. Uwielbiałem bawić się figurkami. Nie miałem ich wiele, ale był wśród nich Throttle z „Motomyszy z Marsa” – dla mnie po prostu „Motomysz”. Jego arcywrogiem był zawsze Shredder z „Żółwi Ninja”. Pamiętam, jak całe mieszkanie stawało się polem bitwy, a ja totalnie odpływałem w świat wyobraźni. Za bazę dla moich figurek służyło mi i mojej siostrze drewniane pudełko po szachach.
Pewnego razu Motomysz przeżywała jakąś arcyważną przygodę. Moja mama zgodziła się być Shredderem. Byłem podekscytowany. Doszło do jakiejś fabularnej spiny między nimi, czekam na jej ruch, na reakcję, na… cokolwiek. A ona? Siedzi obok mnie na podłodze, ale całą uwagę ma w zupełnie innym miejscu. W tamtym czasie była wielką entuzjastką krzyżówek – zostało jej to zresztą do dziś. I właśnie wtedy, w kluczowym momencie walki o losy dywanu, ona była mentalnie w „panoramie”, a nie w moim świecie. Nie wchodziła w żadną interakcję z moją postacią.
Pamiętam to uczucie frustracji. To był chyba ostatni raz, kiedy próbowałem ją wciągnąć w zabawę figurkami. Była „obok”, ale nie była „ze mną”.
Zapraszałem dorosłych do swojego małego królestwa, oni czasem nawet przyjmowali to zaproszenie, ale finalnie – nigdy nie trafiali na prawdziwą zabawę.
To jest właśnie ta subtelna, ale cholernie ważna różnica między obecnością fizyczną a emocjonalną. Obydwie są ważne, jasne, ale kluczem jest używanie ich we właściwych momentach.
Weźmy przykład z ostatnich dni. Mój młodszy syn jest chory. Nie spał pół nocy, bo wymiotował. Jeśli jesteś rodzicem, to wiesz, co oznacza trzylatek wymiotujący o 22:00, nie muszę wchodzić w szczegóły. Mieliśmy z żoną sporo roboty. Dziś mój syn jest totalnie osłabiony, sam nie ma siły ani ochoty bawić się autami. Leży obok mnie w łóżku i śpi. Ja w tym momencie jestem przy nim obecny fizycznie. Po prostu jestem. Czasem pogłaszczę go po głowie. Czasem otworzy oczy, a ja się do niego tylko uśmiechnę. Emocje schodzą na bok, nie „ojojam” go na siłę. Po prostu moja fizyczna obecność daje mu poczucie bezpieczeństwa. I to teraz wystarczy.
A teraz przykład obecności emocjonalnej – i znowu sytuacja z moim synem. Kiedy jest w pełni sił i jesteśmy razem na zakupach, zawsze, ale to zawsze, poświęcamy czas na to, żeby pójść pooglądać resoraki. To jest dla nas na maksa ważne. Mój syn jest w to mega zaangażowany. Serio, ten mały gość zna już niektóre marki, wie, które pojazdy są budowlane, a które wymyślone, bez problemu rozróżnia kabriolety od sedanów.
Kiedy stajemy przed tą wielką ścianą z HotWheelsami, potrafimy tam być razem i przez kilka, czasem kilkanaście minut, totalnie zatopić się w świat tych małych autek. To trwa tyle, ile czasu zajmą zakupy mojej żonie. Rozmawiamy o nich, szukamy wyjątkowych okazów. I ja – facet, który nigdy nie był fanem ani małej, ani dużej motoryzacji – naprawdę jaram się tym razem z nim. Bo widzę, jak cholernie jest to dla niego ważne.
A potem to wspólne „jaranie się” przenosimy do jego pokoju, na dywan.
I właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Nie o resoraki. Chodzi o symboliczny gest: „wchodzę do twojego świata, bo jesteś dla mnie ważny”.
A ilu z nas, ojców, tak naprawdę przyjęło to zaproszenie?
Dlaczego to takie cholernie trudne?
No właśnie, dlaczego dorośli, a może szczególnie faceci, mają taki problem z „zejściem na podłogę”? Co nas hamuje? Ego? Zmęczenie? Poczucie, że to głupie, nieefektywne, strata czasu?
Myślę sobie, że może ci, którzy mają z tym problem, nigdy nie mieli okazji ani czasu, żeby wejść w ten świat kreatywności i wyobraźni. Może im to brutalnie zabrano w dzieciństwie, a potem, kiedy już jesteśmy dorośli, po prostu nie wiemy, jak do tego wrócić.
Ja wychowywałem się w latach 90. I chociaż, jak wspomniałem, dorośli wokół mnie nie angażowali się w zabawę tak, jak ja staram się to robić ze swoimi dziećmi, to jednak sam, z siostrami czy znajomymi, świetnie odnajdywałem się w naszym wyimaginowanym świecie.
Być może niektórzy tego nie mieli. Inni zapomnieli. A jeszcze inni teraz, w dorosłym życiu, patrzą na to z perspektywy swojej listy zadań. Mają tyle obowiązków do wykonania w ciągu dnia, że „bawienie się” jest na samym końcu listy. Traktują to jako stratę czasu, coś nieefektywnego.
To jest ten konflikt, o którym pisali już starożytni stoicy. Jako dorośli mamy władzę nad swoim umysłem – ale nie nad zewnętrznymi wydarzeniami. A my ciągle próbujemy kontrolować te zewnętrzne wydarzenia – pracę, maile, rachunki – zamiast wziąć odpowiedzialność za to, co tu i teraz. Za swój umysł. Za swoją obecność.
Często wydaje nam się, że nasza rola jako ojca polega na „zarządzaniu” rodziną. Na byciu liderem. I to prawda. Ale jak piszą goście pokroju Jocko Willinka w „Extreme Ownership” – lider bierze absolutną odpowiedzialność za wszystko w swoim świecie. A to oznacza, że bierzesz odpowiedzialność również za jakość tej relacji. Nie możesz zrzucić winy na „brak czasu” albo „zmęczenie”. To twoja działka.
Ale to jest trudne, bo wymaga od nas, ojców-liderów, zrobienia czegoś sprzecznego z naszym ego: obniżenia swojego statusu. Stoicyzm uczy, że prawdziwy lider potrafi zarządzać sobą i swoimi emocjami, a nie reagować impulsywnie. A co jest bardziej impulsywną reakcją niż warknięcie „daj mi spokój, jestem zajęty”, kiedy dziecko prosi o 5 minut uwagi?
Ja sam, na początku swojej drogi rodzica, podjąłem taką nie do końca świadomą decyzję. Że codziennie, kiedy będę widział się ze swoimi dziećmi, znajdę czas na wspólną zabawę. Chociaż 5 minut. Dopóki one same będą chciały się bawić zabawkami.
Na początku działo się to z różnym skutkiem i, nie oszukujmy się, z różnym zaangażowaniem. Ale z czasem zobaczyłem gigantyczną różnicę. Różnicę w zachowaniu moich dzieci, kiedy poświęcę im 20 minut na zabawę, w którą jestem totalnie zaangażowany i zanurzony w ich królestwie, a kiedy robię jakąś zabawę „na odpierdziel”, byle tylko odbębnić.
Pamiętam, jak moja córka miała około półtora roku. Była wtedy właścicielką całej załogi „Psiego Patrolu” – akurat był największy boom na tę bajkę (kwestia jej szkodliwości to temat na zupełnie inną rozmowę). Codziennie, bez wyjątku, chciała, żebym był „Dużym Rubblem”. Nasze dialogi przez długi czas wyglądały mniej więcej tak:
Ja (Duży Rubble): Cześć. Ona (sterując resztą psów): Cześć. Ja (Duży Rubble): Jadę na akcję. Ona (reszta psów): To fajnie, czeeeeść.
Koniec. Kiedy próbowałem wprowadzić jakiś inny wątek, dialog i tak zawsze kończył się w ten sam sposób. Byłem zmęczony i sfrustrowany ciągłym gadaniem tego samego. Serio. Szybko traciłem cierpliwość i mówiłem córce, że „muszę teraz zrobić…” – i tu wstaw sobie, co chcesz: jechać gdzieś, zrobić coś, ugotować, zadzwonić.
Bo my, dorośli, operujemy na zupełnie innym poziomie. Chcemy wykonać działanie i zobaczyć jego natychmiastowy efekt. Kiedy tego efektu nie widzimy, tracimy zapał, motywację i po prostu nam się nie chce. Nasz stoicyzm zawodzi, bo nie potrafimy opanować własnej niecierpliwości.
Oczywiście, z czasem nasze dialogi z córką się rozbudowały. Pojawiły się skomplikowane scenariusze, misje, problemy do rozwiązania. Ale to wymagało czasu i mojej cierpliwości. To, co dla mnie było wtedy prostymi, frustrującymi dialogami, dla niej było całym światem. Całym scenariuszem relacji, emocji i współpracy.
Teraz moja córka ma już prawie 8 lat. I patrząc wstecz na ten okres, uważam, że poświęciłem jej odpowiednią ilość czasu na zabawę. I nie była to zabawa raz na trzy miesiące po godzinie. Czasami było to dosłownie 5 minut. Kiedy miałem masę pracy i wracałem do domu po wyjeździe służbowym o 21:00, ona jeszcze nie spała. Zawsze mnie witała i pytała: „tato, pobawimy się chwilę?”. A ja nawet nie zdążyłem umyć rąk.
Ilu z nas, facetów, na samo to pytanie jest już wewnętrznie wkurzonych? Ale uwierz mi – jeśli dasz swoim dzieckiem te 5 minut czasu na krótką przygodę figurkami, na cokolwiek innego niż wspólne oglądanie YouTube’a, to zaczniesz budować z nim niesamowitą więź. Czasami nasze zabawy trwały 30 minut, a czasami, w weekendy, 3 godziny.
Uważam, że przynajmniej do 7. roku życia nie powinniśmy odmawiać naszym dzieciom zabawy. A jeśli naprawdę, ale to naprawdę, nie możemy tego zrobić „teraz”, to kluczem jest wytłumaczyć. Powiedzieć: „Słuchaj, muszę teraz zrobić jedną ważną rzecz, która zajmie mi chwilę, ale jak tylko ją skończę, to się pobawimy”. I najważniejsza rzecz na świecie: DOTRZYMAJ TEGO SŁOWA. Bo na tym polega branie odpowiedzialności lidera.
A co się dzieje, kiedy tego nie robimy? Mam swoją prywatną teorię. Nie mam problemu, jeśli chodzi o wykonywanie prostych czynności przez moją córkę. Chodzi o rzeczy, które jej zlecam. Na przykład: „pora myć zęby”. Nie muszę się prosić po kilka razy. Po prostu idzie.
Wydaje mi się – bo nie mam na to żadnych badań na większej grupie, mówię tylko o swoim doświadczeniu – że w przypadku mojej córki, a teraz i mojego syna, to po prostu działa. Wyobraź sobie sytuację, a być może sam w takiej jesteś: Twój „bombelek” w tym kluczowym przedziale wiekowym 1-7 lat, na pytanie „mamo/tato, pobawisz się ze mną?” słyszał prawie zawsze „pobaw się sam”, „masz tyle zabawek”, „nie mogę teraz”, „nie mam czasu”.
Gwarantuję Ci, że to odkładanie, to, co dla ciebie nie było wtedy ważne, a dla twojego dziecka było całym światem – to się na tobie kiedyś odbije. Widziałem to u innych rodziców, u znajomych, których odwiedzałem. Ta zależność jest uderzająca.
Jak wejść w ten świat (i nie zwariować)?
Okej, wiemy już, że zabawa zabawie nierówna. Jeśli czujesz, że to „zejście na dywan” i wejście w świat dziecka jest ekstremalnie ważne, to przejdźmy do praktyki. Jak to zrobić, żeby wejść w świat zabawy z dzieckiem, a nie ponad nim?
Na podstawie własnych doświadczeń wiem, że kiedy któreś z moich dzieci zaprosi mnie do zabawy (albo czasami sam wyjdę z tą inicjatywą), to kluczowe jest kilka pierwszych sekund.
Dostaję zaproszenie na dywan – więc siadam na dywanie. Pytam: „To co robimy?”. I bez względu na to, co usłyszę, wchodzę w to.
Kluczem jest pozwolić dziecku prowadzić. Chcę z nim współuczestniczyć, a nie nim rządzić.
Dlatego, jeśli moja córka bawi się swoimi małymi zwierzątkami z lasu, to pytam, którą postacią mogę być. Po czym zaczynam aktywnie słuchać jej świata i jej wyobraźni. Jeśli w jej scenariuszu zwierzęta te jeżdżą samochodami, to nie poprawiam jej, mówiąc protekcjonalnie: „ale kochanie, przecież króliki nie potrafią prowadzić aut”. Nie poprawiam. Nie tłumaczę. Po prostu jestem i wsłuchuję się w ich świat.
Znalezienie wspólnego języka jest kluczowe. I nie chodzi o to, żebyś zachowywał się jak dziecko, zmieniał głos i mówił „lowel” zamiast „rower”. Kluczem jest obniżenie swojego statusu i podążanie za ciekawością dziecka.
To jest coś, co współczesna neurobiologia, jak na przykład Teoria Poliwagalna Porgesa, nazywa współregulacją. Kiedy ty, jako duży, silny ojciec-autorytet, siadasz na podłodze, obniżasz swój status i pokazujesz, że jesteś partnerem, a nie sędzią – wysyłasz do układu nerwowego swojego dziecka potężny sygnał: „Jesteś bezpieczny. Możemy się połączyć”. Dopiero w tym stanie bezpieczeństwa możliwa jest prawdziwa relacja i zabawa.
Zadawaj pytania otwarte: „A co myślisz o tej sytuacji?”, „Jak byś rozwiązała ten problem?”, „Czemu akurat ta postać jest najfajniejsza?”, „Dlaczego ten samochód jest najszybszy?”.
Pamiętaj – lepiej jest przeżyć raz coś razem, niż tłumaczyć coś dziecku po kilka razy, i to z marnym skutkiem. Badania nad neurobiologią interakcji pokazują, że podczas takiej wspólnej, zaangażowanej zabawy, mózgi rodzica i dziecka dosłownie zaczynają się synchronizować. Nadajecie na tych samych falach. To jest biologiczny wymiar budowania więzi.
Podczas tych zabaw, kiedy już mam okazję spędzić ten czas z dzieckiem, chcę, żeby doświadczyło całego spektrum zachowań. Cierpliwości. Nauki z porażek, ale też śmiania się z nich. Czasem podchodzimy do zabawy bardzo poważnie – i wtedy wiem, że one też czują, że ja traktuję je i ich świat poważnie.
Żeby nie być gołosłownym, oto cztery scenki z życia, które pokazują, jak w praktyce te małe chwile budują coś wielkiego.
1. Scenka: Korek na dywanie (Cierpliwość)
Kontekst: Bawimy się z moim synem (wtedy miał może 2-3 lata) resorakami. On układa auta precyzyjnie w jednym, długim rzędzie. Mój dorosły mózg naturalnie chce przyspieszyć akcję – zróbmy wyścig, kraksę, cokolwiek, niech się coś dzieje! Ale on po prostu przesuwa auta. Po jednym. Powoli. W pełnym skupieniu.
Moment nauki: Zatrzymuję w sobie ten impuls: „chodź, zróbmy coś ciekawszego”. Biorę oddech. To jest ten mój stoicki trening w praktyce. Panuję nad swoją niecierpliwością. I patrzę, jak on układa. Po chwili zauważam, że dla niego to nie jest nuda – to jest proces. To jest dla niego ważne. Nagle mówi: „Tata, nie jedź. Czekaj. Korek.”
Reakcja: Uśmiecham się i mówię: „Dobra. Stoimy w korku. Czekamy razem.”
Wniosek: I wtedy dzieje się magia. Ja, dorosły, uczę go cierpliwości, pokazując, że umiem czekać. Ale tak naprawdę… to on uczy cierpliwości mnie. Cierpliwość to nie tylko cnota, to mięsień relacji.
2. Scenka: Safari we dwoje (Współpraca)
Kontekst: Bawimy się z córką (wtedy ok. 4 lata) figurkami zwierząt. Ona decyduje, kto jest kim. Ja dostaję lwa, ona ma żyrafę. Po chwili zaczyna się fabularny konflikt. Ona chce, żeby lew był przyjacielem żyrafy. A ja, wiadomo, wchodzę w „rolę realistyczną” i mówię: „Ale wiesz, lew raczej zjada żyrafę!”.
Moment nauki: Widzę, że ją to momentalnie złości. Jej wizja świata została zakwestionowana. Zamiast tłumaczyć jej dalej, „jak jest w naturze”, robię szybki zwrot.
Reakcja: „Ok, masz rację. To wiesz co? Zróbmy tak, że to jest wyjątkowy lew. On się nauczył być przyjacielem. Może on pilnuje tej żyrafy, żeby nikt inny jej nie skrzywdził?”
Wniosek: Widzę uśmiech. Córka się rozluźnia. Zaczynamy tworzyć wspólną narrację, zamiast dwóch konkurencyjnych. Współpraca nie oznacza rezygnacji z siebie – oznacza otwartość na drugą wizję świata.
3. Scenka: Misja na placu zabaw (Odwaga)
Kontekst: Idziemy razem na plac zabaw (córka, ok. 7 lat). Chce wejść na taki wyższy, bardziej skomplikowany poziom konstrukcji, ale widzę, że się waha. Stoi i patrzy.
Moment nauki: Nie poganiam. Nie mówię „no dawaj, dasz radę!”. Nie krzyczę „nie bój się!”. Po prostu jestem obok. Staję poniżej, patrzę na nią spokojnie.
Reakcja: Mówię tylko: „Zdecyj sama, czy chcesz spróbować. Jestem tutaj.”
Wniosek: Po chwili wchodzi. Zatrzymuje się w połowie, spogląda w dół – ja się nie ruszam, tylko patrzę. Widzę w jej oczach ten błysk – zrobiła to sama. Kiedy zeszła, powiedziałem: „Widziałaś? To była twoja decyzja. Odwaga to nie jest brak strachu. To jest działanie, mimo że trochę się boisz.” Ojciec ma być bezpieczną bazą – nie tym, kto ratuje, ale tym, kto daje przestrzeń na ryzyko. To jest fundament teorii przywiązania w praktyce.
4. Scenka: Alarm w remizie (Dyscyplina)
Kontekst: Zabawa z synem (ok. 5 lat) strażakami Playmobil. On rzuca wóz, rozrzuca akcesoria, wszystko dzieje się chaotycznie. Widzę, że zaczyna się frustrować, bo nic „nie działa”, nic się nie klei.
Moment nauki: Mógłbym go zostawić albo zabrać zabawki. Zamiast tego, wchodzę w rolę.
Reakcja: Mówię z uśmiechem, ale stanowczo: „Strażaku! Zróbmy to jak prawdziwi strażacy. Najpierw sygnał, potem plan. Ustawiamy ekipę. Każdy ma swoje zadanie.”
Wniosek: On momentalnie podłapuje. Zaczyna naśladować. Układamy drużynę: ten gasi, ten ratuje misia z dachu, ten kieruje ruchem. Po kilku minutach udanej „akcji” słyszę: „Tata, jeszcze raz! Tylko po kolei!”. Dyscyplina to nie jest kontrola. To forma porządku, która daje spokój i uwalnia prawdziwą energię do zabawy. To jest to połączenie wojskowej mentalności i wychowania – struktura, która uwalnia, a nie ogranicza.
Efekt uboczny: Zaufanie
Co się dzieje, gdy dziecko ma głębokie, wewnętrzne poczucie, że ojciec je widzi, słyszy i rozumie? I to nie na poziomie „robię to dla ciebie, więc bądź grzeczny”, ale na poziomie „wchodzę w twój świat, bo jest fascynujący”?
Wtedy aktywuje się coś, co psychologowie nazywają bezpiecznym stylem przywiązania. To nie jest żadna magia ani poezja, to jest czysta biologia i psychologia. Dziecko dostaje psychologiczną i fizjologiczną kotwicę na całe życie.
Kiedy tak „ojcujesz”, wspierasz w dziecku regulację emocji. Pomagasz mu lepiej radzić sobie z frustracją. Dajesz mu poczucie, że jego uczucia są ważne i prawdziwe. Całe to gadanie o „teorii przywiązania” sprowadza się do jednego: dziecko, które czuje się bezpiecznie, lepiej radzi sobie ze światem.
Badania nad psychobiologią przywiązania pokazują to czarno na białym. To, co robisz dzisiaj na dywanie, ma wpływ na to, jak jego organizm będzie zarządzał stresem w dorosłości. Lepsze profile kortyzolu (hormonu stresu), lepsza odporność psychiczna. To, że jesteś z nim w korku z resoraków, dosłownie buduje jego mózg i odporność na stres w przyszłości.
Ten moment, kiedy siedzisz na podłodze z tymi cholernymi resorakami i reagujesz na tempo swojego dziecka – kiedy ono wie, że jesteś z nim – to nie jest tylko zabawa. To jest budowanie fundamentu. Pokazujesz mu, że jesteś partnerem, a nie sędzią. Dzięki temu dziecko uczy się: „Mogę być sobą, tata mnie rozumie”.
Te małe, codzienne akty – „wchodzę w twój świat”, „słucham cię”, „zastanawiam się razem z tobą” – one sumują się w jeden, potężny obraz w głowie dziecka: „Jego obecność jest pewna. Jego uwaga jest dostępna. Mogę na nim polegać”.
To przekłada się na wszystko. Wysoka jakość przywiązania do ojca w wieku przedszkolnym jest bezpośrednio związana z wyższą samooceną i lepszą adaptacją społeczną w wieku szkolnym. Metaanalizy jasno pokazują, że niepewny styl przywiązania do ojca zwiększa prawdopodobieństwo zachowań agresywnych lub lękowych.
Z kolei brak takiej jakościowej relacji – nie tylko fizycznej obecności, ale tej angażującej obecności – wiąże się z poważnymi kosztami. Przeglądy literatury są tu bezlitosne: dzieci dorastające bez realnie zaangażowanego ojca mają statystycznie wyższe ryzyko problemów emocjonalnych, społecznych i behawioralnych.
Jeśli dziś rezygnujesz z tej podłogi z resorakami, bo jesteś „zajęty”, bo „jutro”, bo „to głupie” – to może nie dziś zobaczysz tego efekt. Ale za 10-15 lat ten koszt może się pojawić. Dziecko nie będzie się z tobą dzielić swoimi problemami. Będzie ufać mniej. Może mieć większe trudności z emocjami albo budowaniem własnych relacji.
To nie jest groźba. To prosty sygnał: inwestycja teraz, to mniejszy koszt później.
Wejdź na podłogę, zanim będzie za późno
Co chcesz, żeby twoje dziecko pamiętało z waszego wspólnie spędzonego czasu?
Ja bym chciał, żeby moje dzieci pamiętały, że to, ile tego czasu było, nie miało aż takiego znaczenia. Że bez względu na to, czy to było 5 minut, czy 3 godziny, to był to wartościowy, dobrze spędzony czas. Bo tata był obecny.
Na efekty tej pracy trzeba będzie poczekać kilka, może kilkanaście lat. Ale wiem, że ten poświęcony czas jest tego wart.
W tym całym „nowoczesnym ojcostwie” nie chodzi o to, żeby wybierać między byciem twardym liderem a czułym opiekunem. Chodzi o to, żeby zrozumieć, że to są dwie strony tej samej monety.
Prawdziwa siła – ta mentalność wojownika, odpowiedzialność za rodzinę, dyscyplina – nie wyklucza czułości. Wręcz przeciwnie. Prawdziwa siła polega na tym, że potrafisz regulować samego siebie. Że masz w sobie tę stoicką moc, by odłożyć na bok swoje ego, swoje zmęczenie, swój telefon, i obniżyć swój status.
Prawdziwe przywództwo w rodzinie to nie tylko „branie odpowiedzialności” za finanse i bezpieczeństwo. To branie odpowiedzialności za jakość relacji. To „Extreme Ownership” zastosowane na dywanie w pokoju dziecięcym.
Dlatego teraz, kiedy siedzę w swoim biurze i piszę ten tekst, wiem jedno. Jak tylko wrócę dziś do domu, pierwszą rzeczą, jaką zrobię – pewnie jeszcze w kurtce i z torbą na ramieniu – będzie wejście w świat moich dzieci. Zejdę na dywan i zapytam: „To co dzisiaj robimy?”.
Nie musisz mieć supermocy. Nie musisz biegać maratonów, być supersprawny i mieć żelaznej dyscypliny jak komandos. Twoje dziecko tego nie potrzebuje, żebyś był dla niego najlepszy (to, stary, robisz akurat dla siebie).
Moje dzieci potrzebują, żebym zszedł na dywan i wziął do ręki zabawkę.
Odłóż telefon. Odłóż wszystko na bok. Wejdź do ich królestwa i bądź obecny.
Nie byliśmy już tymi samymi ludźmi. Jak uratowaliśmy związek, który właściwie już nie istniał.
Było kilka takich momentów, kiedy chciałem to wszystko skończyć. Jeszcze zanim urodziła się nasza córka, a potem znowu – już po jej narodzinach. Cały czas miałem poczucie, że czegoś w tej relacji brakuje, że to nie jest to.
Pamiętam jeden konkretny wieczór. Nasza córeczka miała wtedy może dwa, może trzy lata. Byłem już absolutnie zdecydowany, że chcę odejść od mojej partnerki. To była ta granica. Kupiłem butelkę whisky, specjalnie po to, żeby jakoś rozplątać sobie język, żeby mieć odwagę to powiedzieć. Nalałem pierwszego, mocnego drinka. Zaraz po nim drugiego. Chciałem to już mieć po prostu za sobą.
Miałem kompletnie dość tej relacji – a w zasadzie, szczerze mówiąc, jej totalnego braku.
W tamtym momencie byłem przekonany, że to ja muszę odejść. To ja byłem tym, który chciał się rozstać, bo w moim przekonaniu – to ona dawała z siebie za mało. A ja, no cóż – ja byłem już wtedy mentalnie gdzie indziej. Pojawił się ktoś, kto potrafił docenić to, co robię dla córki. Ktoś, kto patrzył na mnie inaczej. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Kiedy się poznaliśmy, wszystko wyglądało inaczej. To była praca. Dużo żartów na korytarzu, a po pracy – pisanie ze sobą do późnych godzin nocnych. Potem klasyka – jedna impreza z roboty, zaraz po niej kolejne wyjścia, bo ktoś akurat miał urodziny. Zbliżaliśmy się do siebie, ale tak naprawdę na pierwszą randkę z prawdziwego zdarzenia umówiliśmy się dopiero, jak już odszedłem z tamtej firmy.
A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Może za szybko. Po dwóch miesiącach już razem mieszkaliśmy.
Problem w tym, że my się kompletnie nie znaliśmy. A w zasadzie, to ona nie znała mnie. Co gorsza – ja sam siebie wtedy nie znałem. To był w moim życiu bardzo mroczny okres. Okres, w którym regularnie nadużywałem właściwie wszelkich możliwych środków psychoaktywnych i alkoholu. Dziś wiem, że nie da się zbudować zdrowej, stabilnej relacji, jeśli samemu nie ma się żadnych wartości. Jeśli nie masz w sobie żadnego kompasu moralnego, a twoim najważniejszym celem w życiu jest nadchodzący weekend i to, żeby „zbombić się” w domu – wspólnie albo osobno, ja z kolegami na mieście, ona z koleżankami na domówce.
Byłem strasznie podatny na wpływy innych ludzi. Ale paradoksalnie – nie na nią. Wpuściłem do swojego życia masę nieodpowiednich osób, a jedną z nich była kobieta, która bardzo skutecznie podtruwała moją relację z moją partnerką. W jej oczach byłem ideałem mężczyzny. A moja partnerka? W mojej ocenie – nawet nie doceniała tego, że przynoszę jej kwiaty. Albo tego, że zabierałem naszą córkę na cały dzień z domu, żeby ona mogła w spokoju ogarnąć siebie i chatę.
W końcu doszedłem do ściany. Do momentu, w którym stwierdziłem, że ja chcę kochać – ale już niekoniecznie tę osobę, z którą mieszkam.
Wspólne żarty, które kiedyś tak nas połączyły, dawno przestały działać. Ja już nie chciałem pracować nad tą relacją. Byłem zmęczony. Ona wtedy jeszcze chciała to ratować. Pamiętam takie wieczory, kiedy siedzieliśmy na kanapie, a ona zadawała mi te wszystkie pytania – „co we mnie doceniasz?”, „co najbardziej we mnie kochasz?”. Nie chciałem w to grać. Czułem się osaczony. Odpowiadałem zdawkowo, krótko. Albo po prostu milczałem.
Kiedy nasza córka przyszła na świat, ten pierwszy rok był jeszcze – powiedzmy – całkiem poprawny. Miałem wtedy taki moment… przejaśnienia. Byłem akurat na świeżym detoksie od kokainy i marihuany. Miałem motywację, bo czułem, że wcześniej strasznie dałem ciała, kiedy ona była w ciąży – ale to jest w ogóle materiał na inną historię.
W każdym razie, patrząc wstecz, myślę, że w tamtym czasie nawet trochę się starałem. Co jakiś czas kupowałem te nieszczęsne kwiaty. Mimo że tyrałem wtedy w dwóch pracach na raz i naprawdę dużo mnie nie było, to próbowałem pomagać przy małej, ile tylko mogłem. Wstawałem do niej w nocy, odciążałem moją partnerkę od obowiązków. Ale to wciąż było za mało. I to mnie strasznie frustrowało. No bo jak to – ja przecież tyle robiłem, zasuwałem, a ona nawet jednego dobrego słowa nie powie? I jeszcze, cholera, muszę się prosić o seks, dając te kwiaty? Tak to wtedy widziałem.
Rozdział 1: Narodziny dziecka, śmierć dawnych rytuałów
Po tym pierwszym roku od narodzin córki zacząłem czuć, że ten dystans między nami robi się gigantyczny. Ja byłem całymi dniami poza domem. Z jednej pracy jechałem prosto do drugiej, z krótką przerwą techniczną, żeby odebrać córkę ze żłobka. Moja partnerka też wróciła do pracy.
I tak, niezauważenie, weszliśmy w tryb współlokatorów. Staliśmy się dwójką ludzi, którzy po prostu wspólnie prowadzą małe przedsiębiorstwo logistyczno-opiekuńcze.
Serio, nie pamiętam, żebyśmy w tamtym okresie przeprowadzali jakiekolwiek jakościowe rozmowy. O czymkolwiek innym niż „kto kupi pieluchy” albo „co jutro na obiad”. A jeśli nawet jakieś były, to ja mogę ich po prostu nie pamiętać. Bo wtedy, niestety, znowu zacząłem regularnie nadużywać marihuany. Nasze rozmowy – jeśli już się odbywały – toczyły się wieczorem, kiedy mała w końcu spała. A my, żeby w ogóle móc ze sobą usiedzieć, piliśmy wino. Czasem „na pół”, a w weekendy zdarzało się, że i butelka „na głowę”.
To był też czas, kiedy notorycznie składałem jakieś meble. Mimo że od roku mieliśmy już swoje, nowe mieszkanie, to meble zjeżdżały do niego na raty. Taka była nasza stabilność finansowa.
Może trochę przesadzam z tym alkoholem, opisując to w ten sposób. To nie było tak, że zataczaliśmy się po domu codziennie. Ale dla osoby, którą jestem dzisiaj – faceta, który po tych siedmiu latach nie pije alkoholu od ponad dwóch lat – tamten obraz jest przerażający. Kiedy patrzę na tamten okres, absolutnie nie dziwię się, że było, jak było. My po prostu nie mieliśmy żadnych fundamentów. Nie było niczego, na czym moglibyśmy ten związek budować.
Typowy scenariusz? Niedziela wieczór. Wypiliśmy sobie parę lampek wina, wiecie, dla anturażu. Żeby trochę się poluzować, bo w końcu – teoretycznie – mamy czas dla siebie i może, może dojdzie do jakiegoś zbliżenia. Czasem się udawało, z lepszym lub gorszym skutkiem, szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam. Zasypiamy na kanapie.
Mam wrażenie, że mija dosłownie pięć minut, a już dzwoni budzik. Jest poniedziałek rano i wskakujemy z powrotem na ten cholerny rollercoaster.
Moja partnerka już pojechała do pracy, wyszła o szóstej rano. A ja muszę obudzić małą, chociaż sam jeszcze śpię na jedno oko. Głowa pęka mi od wczorajszego, czerwonego PORTO. Trzeba ogarnąć córkę – ubrać, uczesać, spakować bidon, ręczniczek, pieluchy i szczoteczkę, bo akurat jest nowy miesiąc i trzeba wszystko wymienić w żłobku. Na to wszystko mam może 30 minut. A potem sam muszę jechać na drugi koniec miasta do roboty.
Na szczęście żłobek jest blisko. Jeść nie muszę, śniadanie to luksus. Najwyżej kupię jakiegoś hot-doga w Żabce po drodze i jakoś to pójdzie. Po małych perturbacjach, młoda w końcu jest w żłobku, uzbrojona w cały asortyment.
Przychodzi popołudnie. Moja partnerka odbiera naszą córkę ze żłobka, a ja, w drodze z jednej pracy do drugiej, dostaję telefon. I słyszę pretensje. „Czemu nie założyłeś jej czapki?”. „Zapomniałeś pościeli, musiała spać w brudnej!”.
Serio? Czy ty naprawdę nie widzisz, że to ja musiałem wstać rano z tym kacem, ogarnąć ją, zaprowadzić do żłobka, a potem sam jechać do pracy? Przecież jej zadaniem było tylko wyszykować siebie i pojechać do swojej pracy. A ja w międzyczasie zrobiłem jeszcze zakupy na obiad. Niewdzięczna.
Takie i podobne sytuacje zdarzały się coraz częściej. A ja z każdym takim telefonem zamykałem się coraz bardziej.
Rozdział 2: Milczenie, dystans, złość – czyli jak się gubiliśmy
Mam raczej spokojne usposobienie. Nie krzyczę, nie awanturuję się. Kiedy mi coś nie pasuje, po prostu się obrażam. I się nie odzywam.
W tamtym okresie coraz częściej odpalałem tak zwane „ciche dni”. Praktycznie przestaliśmy ze sobą rozmawiać na jakiekolwiek tematy inne niż te związane z domową logistyką i tym, co będzie na obiad. A każda jej próba załagodzenia sytuacji, każda próba odbudowy czegokolwiek, odbijała się ode mnie jak od ściany.
Bo ja już nie chciałem.
Coraz częściej wychodziłem z domu bez konkretnego powodu. Żeby się przewietrzyć. Żeby zapalić. Byle tylko nie być w domu. Byle nie być z nią.
A potem przyszła pandemia i wszystko zamknęli. To był dla nas najcięższy moment. Zostaliśmy skazani na siebie nawzajem w jednym, 50-metrowym mieszkaniu, bez możliwości ucieczki.
Szybko okazało się, że bardzo mało rzeczy robimy wtedy razem, we trójkę. Ja w trakcie pandemii straciłem obydwie prace, zostałem bezrobotny. Więc kiedy ona miała swój home office i pracowała w salonie, ja siedziałem zamknięty z córką w jej pokoju i się bawiliśmy. Ale w momencie, kiedy ona kończyła pracę i przejmowała małą, ja po prostu znikałem. Mentalnie – nurkowałem w telefonie, scrollowałem social media, wisiałem na Messengerze, prowadząc „szczere rozmowy” z ludźmi, którzy tak naprawdę wcale nie byli mi bliscy, choć wtedy wydawało mi się, że są. Ale znikałem też fizycznie. Jeśli wychodziłem, to biegać. I to zawsze po zmroku, bo przecież był ten absurdalny zakaz wychodzenia.
Coraz bardziej byłem poza naszą relacją. Jedyne uczucia, jakie jeszcze miałem z nią związane, to był żal, narastająca złość i w końcu – totalna obojętność.
Oczywiście, nie miałem sobie absolutnie nic do zarzucenia. Przecież ja się kiedyś starałem, prawda? Ale ona mnie wtedy odrzuciła, nie doceniała. Kiedy ja próbowałem być „dobry”, robiąc jakieś domowe obowiązki – na przykład ugotowałem obiad – to ona w rewanżu potrafiła się przyczepić, że nie przekładam ciuchów na prawą stronę, kiedy wrzucam je do kosza na pranie.
Pewnego dnia – nie pamiętam już nawet, o co poszło, o jakąś kompletną głupotę – stałem w przedpokoju. Gdzieś wychodziłem, może tylko zapalić na balkon, a może do sklepu po kolejną flaszkę. I na kolejną z jej pretensji, rzuconych w moją stronę, odpaliłem tylko krótkie, zimne „pierdol się”.
Byłem już totalnie obojętny na to, co ona czuje. Nawet mnie to nie obchodziło. Nie próbowałem już niczego naprawiać. Nasza córka miała wtedy trzy lata, a my byliśmy po prostu dwoma oddzielnymi rodzicami, którzy przypadkiem dzielili ten sam adres.
Doszło do tego, że kupowaliśmy młodej dwie osobne kurtki na zimę. Ja kupowałem wersję bardziej sportową, ona – bardziej elegancką. Mieliśmy dwie, zupełnie inne wizje wychowywania i budowania relacji z córką.
Wstyd mi dzisiaj o tym myśleć i mówić to na głos, ale ja wtedy naprawdę uważałem się za lepszego rodzica od niej. Bo jestem bardziej opanowany. Bo ze mną córka nie płacze. Bo ja się przecież nie złoszczę na dziecko.
Mnóstwo czasu spędzaliśmy osobno. Albo ja zabierałem córkę na jakieś atrakcje poza domem – bo autentycznie nie lubiłem siedzieć we trójkę w domu – albo ja gdzieś wychodziłem sam, a one siedziały razem i robiły jakieś swoje rzeczy. Coraz bardziej przyzwyczajałem się do roli „ojca singla”. Mimo że nadal mieszkaliśmy ze sobą, ciężko było nas spotkać gdzieś razem. Na rodzinne obiady do moich rodziców jeździłem już tylko z córką.
Mimo iż myślałem, że jestem takim dobrym rodzicem – i nawet dostawałem takie sygnały z zewnątrz, od osób trzecich – to tak naprawdę byłem tylko pozorantem. Sam nie wiem, czym sobie zasłużyłem, że dzisiaj jestem tu, gdzie jestem, i piszę ten tekst.
Bo w tamtym okresie ja kompletnie nie potrafiłem spędzać czasu z samym sobą. Byłem głęboko uzależniony od wyniszczających, toksycznych czynności, środków i relacji. Alkohol, narkotyki, pornografia, social media, toksyczni ludzie wokół, rosnące długi, rozpadająca się na moich oczach rodzina.
A w tym wszystkim byłem kompletnie sam. I cały podziurawiony od środka.
Rozdział 3: Moment przebudzenia – albo walczymy, albo koniec
Pamiętam ten dzień jak dziś. Jechałem z córką naszym starym Golfem Czwórką, którego odziedziczyłem po tacie. Lało jak z cebra. Woda wlewała się do środka przez jakąś nieszczelną szybę i tworzyła małą kałużę w zagłębieniu przy drążku zmiany biegów.
Nie byłem wtedy w pełni trzeźwy. Byłem po prostu zdewastowany, załamany, na totalnym dnie. Staliśmy w korku, który nie ruszał się od dłuższej chwili. I wtedy moja trzyipółletnia córka, siedząca z tyłu w foteliku, zapytała mnie tym swoim cichym głosikiem: „Tatusiu, czy ty jesteś smutny?”.
Wiedziałem, że ona nic nie zrozumie z tego, co jej za chwilę powiem. Ale ja po prostu musiałem. Musiałem komuś powiedzieć o swoich problemach, wyrzucić to z siebie, powiedzieć na głos, że ja już nie chcę tak żyć.
Odwróciłem się do niej twarzą. Siedziała w tym eleganckim płaszczyku , który kupiła jej mama. I zacząłem mówić. Zacząłem ten swój smutny, menelski monolog o tym, jak bardzo wszystko spieprzyłem.
Powiedziałem jej – kończąc już ten słowotok – że „tata nie był dobry”. Że nie zachowywał się dobrze wobec mamy, wobec niej i wobec samego siebie. I że od teraz, od tej chwili, tata zacznie naprawiać siebie i ten świat wokół siebie.
Ona się tylko uśmiechnęła i skinęła głową.
Wiele razy jej wcześniej mówiłem, że danego słowa trzeba dotrzymywać. Że jeśli robi się jakąś umowę między sobą, to nie ma bata – umowa to umowa, jesteśmy słowni. I wtedy, w tym przeciekającym Golfie, w tym korku, poczułem, że właśnie zawarłem z nią najważniejszą umowę w swoim życiu.
Poczułem, że coś „kliknęło”. Może planety ułożyły się pod odpowiednim kątem, nie wiem. Ale po prostu wiedziałem, że od teraz naprawdę będę naprawiał swoje życie. I swoją relację z jej mamą.
Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Wiedziałem, że czeka mnie ogrom pracy. Ale chciałem dać córce rodzinę. Widziałem wokół siebie, u znajomych, te wszystkie rozbite rodziny. Te kłótnie o dzieci, te awantury przy dzieciach, wyrzygiwanie sobie różnych rzeczy, wyzwiska. Nie chciałem tego dla niej.
Rozdział 4: Budowanie od nowa – bez iluzji
Skoro to ja odpowiadałem za całą tę tragiczną sytuację, to wiedziałem, że do mnie należy też ten pierwszy krok.
Musiała być kawa na ławę. Powiedziałem jej całą prawdę. O wszystkim. I powiedziałem jej też, że chcę zawalczyć o tę rodzinę. Że chcę odzyskać ją i naszą – wtedy jeszcze trzyosobową – rodzinę.
Nie mam absolutnie nic do rodzin patchworkowych. Wiem, że na pewne rzeczy nie mamy wpływu i można znaleźć szczęście z inną osobą. Ale ja po prostu tego nie chciałem. Nie chciałem się poddawać. Chciałem, żeby moja córka wychowywała się w pełnej rodzinie.
Moja partnerka wysłuchała tego wszystkiego i powiedziała, że to nie będzie łatwe. Ani dla mnie, ani dla niej. Że bardzo mocno nadszarpnąłem jej zaufanie, jej poczucie bezpieczeństwa. I że nie daje mi absolutnie żadnej gwarancji, że to się uda.
I miała rację. Pierwsze miesiące były naprawdę trudne. Wielokrotnie odbijałem się od tej ściany obojętności, którą sam zbudowałem. Myślałem, że skoro już „postanowiłem”, to już jest okej, bo przecież dużo rozmawiamy, i to na różne tematy, nie tylko o dziecku. Ale to tak nie działało.
Musiałem stać się mężczyzną w tym domu. Prawdziwą głową rodziny. Ja się nigdy wcześniej nie widziałem w tej roli. Zawsze byłem raczej pajacem, który się głównie wygłupiał i żył na zasadzie „jakoś to będzie”.
Ale powoli, krok po kroku, coś zaczęło pękać. Od początku naszej znajomości bardzo dużo się śmialiśmy, mieliśmy ten swój kod, wspólne żarty. I tego strasznie zabrakło w pewnym momencie. Teraz ten śmiech zaczął wracać.
Ona też miała więcej czasu dla siebie. A to dlatego, że ja zacząłem ją realnie odciążać z obowiązków. Z tych obowiązków, które kiedyś uważałem, że są „tylko jej”, a o których dzisiaj wiem, że są naszymi wspólnymi obowiązkami, bo razem tworzymy ten dom.
Zacząłem rozumieć, że jeśli rano, po odprowadzeniu córki do przedszkola, wrócę i pomogę doprowadzić dom do naszego wspólnego stanu „basic” – czyli ogarniemy naczynia, kurze, pranie, odkurzanie – to starczy nam jeszcze czasu na to, żebym zrobił nam obojgu śniadanie. I żebyśmy zjedli je razem, rozmawiając.
Dogadałem się z moją rodziną w sprawie opieki nad młodą w tygodniu. A dzięki temu mogłem zabrać moją partnerkę na jazdy. Przestała jeździć samochodem zaraz po zdaniu prawka i to był świetny pretekst, żeby spędzić czas tylko we dwójkę. Dokładnie tak wyglądały kiedyś nasze pierwsze randki – zabierałem ją nad bulwar w Gdyni, a potem jeździliśmy sobie bez celu po różnych kameralnych miejscówkach.
Po jakimś pół roku takiej systematycznej pracy zauważyłem ogromną poprawę w naszej relacji. A w zasadzie, to na tych zgliszczach, które po nas zostały, zbudowaliśmy kompletnie nowy związek.
Moja zmiana była stopniowa, ale była prawdziwa. I dzisiaj, po tych kilku latach, czuję się w końcu lepszym mężem, lepszym ojcem i lepszym synem.
Zakończenie: Miłość po końcu – nowy związek z tą samą osobą
Tamten potworny kryzys nauczył mnie jednej, fundamentalnej rzeczy – że naprawdę bardzo dużo zależy od nas, mężczyzn.
To my jesteśmy przywódcami w naszych związkach. Możemy się na to obrażać, ale taka jest prawda. I jeśli jako kapitanowie tego statku wyznaczymy kurs prosto na górę lodową i będziemy robić wszystko, żeby w nią wpłynąć, to tak się właśnie stanie. A ona? Ona będzie w pierwszej kolejności ratować siebie i dziecko. Bo na kapitanie, który sam zatapia swój statek, nie będzie już mogła polegać.
Jeśli jesteś facetem i znajdujesz się w podobnej sytuacji, w podobnym bagnie, w jakim ja byłem – przestań na chwilę obwiniać ją. Po prostu spójrz na siebie i na swoje działanie.
Zadaj sobie pytanie: czy zrobiłeś absolutnie wszystko, żeby Twoja rodzina była szczęśliwa? Żeby ci ufała? Żeby czuła się przy tobie bezpiecznie? Czy kontrolujesz w swoim życiu to, co możesz kontrolować?
Jeśli ktoś chce naprawdę uratować swój związek, musi zacząć od naprawiania siebie. Nie da się inaczej. Ja tak zrobiłem. Rzuciłem wszelkie używki, które zatruwały mi głowę. Zacząłem kontrolować swój czas, nie marnować go. Zacząłem kontrolować to, co jem i jak traktuję swoje ciało.
I co najważniejsze – zacząłem interesować się też moją kobietą. Tak naprawdę. Pod tym względem, czego ona potrzebuje, co czuje, co myśli. A nie tylko powielać te głupie stereotypy i memy o kobietach i związkach, którymi karmiłem się wcześniej.
I to wszystko zaowocowało. Zaowocowało tym, że dzisiaj jest nas już czwórka. I mamy się świetnie.
Nie wyobrażam sobie życia bez mojej rodziny.
5 zasad, które naprawdę nas uratowały
Na koniec chciałbym dorzucić jeszcze 5 zasad, którymi bardzo mocno inspirowałem się podczas swojej zmiany. To nie są żadne magiczne triki, tylko ciężka praca.
1. Zaangażuj się na 100% – żadnych półśrodków
Nie da się odbudować związku „na próbę”. Prawdziwa zmiana zaczyna się dopiero wtedy, gdy obie strony – a na pewno ta, która zawiniła – decydują: robimy to naprawdę. Bez planu awaryjnego, bez zostawiania sobie otwartej furtki. Byliśmy w punkcie, w którym statystycznie łatwiej byłoby się po prostu poddać. Ale w pewnym momencie zrozumiałem, że dopóki zostawiam sobie tę otwartą furtkę – „a może jednak odejdę”, „a może z tamtą będzie lepiej” – to tak naprawdę nigdy nie będę w pełni obecny w tej relacji. To nie była decyzja oparta na emocjach. To była decyzja oparta na dyscyplinie. Każdego cholernego dnia od nowa wybierałem, że chcę w tym być.
„Zaangażowanie to nie uczucie, to dyscyplina.”
2. Odłóż ego na bok
Jeśli chcesz naprawić relację, przestań próbować ją wygrać. Nie jesteś na ringu, nie jesteś w walce – jesteś w związku. Przez bardzo długi czas ja za wszelką cenę chciałem mieć rację. Myślałem, że to jest jakaś oznaka siły. Ale z czasem zrozumiałem, że ja nie muszę wygrywać tej rozmowy. Ja muszę odzyskać ją. I wtedy, chyba po raz pierwszy, tak naprawdę zacząłem słuchać. Nie po to, żeby przygotować błyskotliwą odpowiedź i udowodnić swoje racje. Tylko po to, żeby zrozumieć, co ona do mnie mówi.
„Przez długi czas chciałem mieć rację. Dopiero gdy odpuściłem ego, zacząłem ją naprawdę słyszeć.”
3. Zadbaj najpierw o siebie
Nie możesz być dla nikogo wsparciem, jeśli sam jesteś w totalnej rozsypce. Nie da się zbudować stabilnego domu na niestabilnym fundamencie, którym byłem ja – uzależniony, zadłużony i rozchwiany emocjonalnie. Zrozumiałem, że jeśli chcę być dobrym partnerem i dobrym ojcem, muszę najpierw uporządkować siebie. Swoje ciało, swoje emocje i swoją głowę. Poranny trening, zimna woda, pisanie dziennika, chwila ciszy tylko dla siebie – to nie były już tylko jakieś „nawyki”. To stała się moja codzienna praktyka przywództwa nad samym sobą. Nie robiłem tego po to, żeby być idealnym. Robiłem to po to, żeby być stabilnym.
„Bądź mężczyzną, na którego twoja rodzina może liczyć.”
4. Mówcie o tym, co trudne
Cisza zabija związek szybciej niż najgłośniejszy krzyk. Te wszystkie „ciche dni”, to obrażanie się, to unikanie konfrontacji – to jest trucizna. Najtrudniejsze rozmowy to są te, które naprawdę coś zmieniają. Zaczęliśmy w końcu mówić wprost o tym, co nas boli, zamiast udawać, że wszystko jest w porządku i zamiatać problemy pod dywan. Czasem to bolało, jasne, że tak. Ale to był ból oczyszczający – a nie ten cichy ból, który gnije pod skórą przez miesiącami i latami. Zrozumiałem, że szczerość nie jest przeciwieństwem miłości. Jest jej prawdziwym początkiem.
„Najtrudniejsze rozmowy były tymi, które w końcu nas zbliżyły.”
5. Zrób pierwszy krok
Przestań czekać, aż druga osoba się zmieni. Zacznij od siebie. Prawdziwe przywództwo w relacji zaczyna się od służby – nie od kontroli i nie od wymuszania. Kiedyś potrafiłem godzinami czekać, aż ona zrobi coś pierwsza. Aż się odezwie po kłótni, aż przytuli, aż zaproponuje rozmowę. Dzisiaj wiem, że jeśli chcę zmienić energię w naszym domu – to ja muszę być pierwszy. Zrobić rano kawę. Napisać w ciągu dnia dobre słowo. Uśmiechnąć się bez powodu. Bez żadnych oczekiwań, co dostanę w zamian. To nie jest gest słabości. To jest gest odwagi.
„Nie czekałem już, aż coś się zmieni. Sam stałem się zmianą.”
Nie uratowały nas żadne wielkie słowa, romantyczne gesty ani złote rady z internetu. Uratowało nas te pięć prostych, ale cholernie trudnych rzeczy: świadoma decyzja, pokora, praca nad sobą, bolesna szczerość i codzienne działanie.
To nie są jednorazowe triki. To jest po prostu sposób na życie.
Obraz chaosu – czyli co się dzieje pod koniec września
Wyobraź sobie wrzesień. Niby jesień dopiero się zaczyna, ale w głowie wciąż jeszcze echo wakacji: leniwe poranki, późne wieczory, dzieciaki, które zamiast spać, oglądały bajki do północy, a Ty sam zamiast planować kolejny dzień, grillowałeś, włóczyłeś się z rodziną po plaży albo siedziałeś ze znajomymi do późna.
I nagle – bum. Koniec września. Wracają szkoły, wracają obowiązki, powroty do pracy, a wraz z nimi cały ten rytm dnia, którego nikt przez ostatnie dwa miesiące nie trzymał. Poranki zaczynają przypominać poligon – budzik, marudzenie dzieci, szukanie butów, poganianie co dwie minuty: „umyj zęby!”, „ubierz się szybciej!”, „weź plecak!”.
A Ty? Klikasz kolejną drzemkę, przeciągasz się i wiesz, że za chwilę cały ten bałagan spadnie na Twoją partnerkę.
Sam miałem takie poranki i do dziś mnie wkurza, kiedy się im poddaję. To znaczy wtedy, kiedy udaję, że mnie to nie dotyczy, że mogę sobie poleżeć jeszcze te pięć minut. Potem zamykam się w toalecie – czasem z telefonem – i tracę kolejne cenne minuty. W efekcie zaczyna się pośpiech, krzyki, nerwy i atmosfera, która rozwala dzień zanim jeszcze zdążymy wyjść z domu.
Znacie to? No właśnie.
Wakacyjny chaos i syndrom powrotu
Wakacje są super, ale zostawiają po sobie niezły bałagan. Dzieci mają rozjechane godziny snu i posiłków. Czasem ładują chipsy o północy, czasem śpią do 10:00, a potem dziwisz się, że we wrześniu ciężko im się skupić na lekcji matematyki o 7:45 rano.
Ty sam też nie jesteś w formie – niby urlop powinien odświeżyć, a tu dopada Cię coś, co nazywam syndromem powakacyjnym. Masz rozleniwioną głowę, ciężko Ci wrócić do systematyczności, iść wcześniej spać, ogarnąć obowiązki.
A jak jeszcze dodać do tego stres w pracy, telefony, maile i setki małych spraw, które nagle wracają jak bumerang, to łatwo o to, by w domu atmosfera siadła. Każdy jest rozdrażniony, każdy czegoś chce, a tak naprawdę nikt nie ma energii, żeby spiąć to wszystko w całość.
I teraz powiem coś, co może wydać się kontrowersyjne, ale jest prawdą: to właśnie ojciec powinien być tym, który przywraca rytm w domu.
Ojciec jako filar rytmu
W naszej kulturze często przyjęło się, że to matka ogarnia kalendarz, lekcje, zajęcia dodatkowe, obiady i całą tą układankę dnia. I jasne – kobiety mają do tego niesamowity talent. Ale to wcale nie znaczy, że rola ojca sprowadza się tylko do bycia kierowcą od dowożenia dzieci czy „pomocnikiem” od cięższych spraw.
Ojciec ma w rękach coś, czego często nie doceniamy – konsekwencję i przykład. Możesz się drzeć, możesz ustawiać dom krzykiem, ale to nie działa.
Siła ojca to spokój, pewność i wytrwałość.
„Dzieci nie zapamiętują gadania, tylko to, co widzą na co dzień.”
Jeśli wstajesz razem z nimi, ścielisz łóżko, ogarniasz herbatę, jeśli jesteś obecny w poranku – to one czują, że rytm jest wspólny. Że tata też ogarnia. A jak Ty klikasz drzemki i chowasz się w toalecie z telefonem, to dzieciaki uczą się, że odpowiedzialność można zrzucić na kogoś innego.
Rytuały – małe cegiełki porządku
Nie będę udawał, że od zawsze miałem wszystko poukładane. Moje życie przez lata było w dużej mierze jednym wielkim chaosem. Ale odkąd urodził się mój syn, zacząłem krok po kroku wprowadzać konsekwencję. I dziś widzę, jak te małe rzeczy robią różnicę.
Ścielenie łóżka – banalne, wiem. Ale jeśli tego nie zrobię, czuję, że źle zacząłem dzień. To taki mały start, który ustawia głowę.
Herbata zamiast kawy – u nas w domu każdy rano pije herbatę. To nasz poranny rytuał, moment, kiedy siadamy razem, nawet jeśli trwa to tylko 10 minut.
Droga do szkoły – jeśli jedziemy autem, nie parkuję pod samą szkołą. Wolę przejść kawałek z córką. To dodatkowe kilka minut rozmowy, oderwania się od pośpiechu.
Niedzielne planowanie – siadamy wieczorem i omawiamy, co czeka nas w tygodniu: zajęcia dodatkowe, wizyty u lekarza, świetlica. Dziecko widzi, że wszystko ma swoje miejsce, że planujemy razem.
To są niby małe rzeczy, ale w dłuższej perspektywie budują coś, co nazywam fundamentem rodziny.
Konsekwencja i przykład
To, co działa najlepiej w wychowaniu, to nie wielkie mowy, tylko zwykła, codzienna konsekwencja. Dzieci uczą się głównie przez obserwację. Mogę im sto razy powtarzać, żeby nie siedziały godzinami przed ekranem, ale jeśli sam znikam w telefonie albo przed komputerem, to cała moja gadka jest psu na budę.
Dlatego staram się zaczynać od siebie. I to jest trudne. Łatwiej poganiać córkę co dwie minuty: „umyj zęby”, „ubierz się”, „nie dokuczaj bratu”, niż po prostu być z nią w tym procesie. Łatwiej krzyknąć niż wstać 20 minut wcześniej i pomóc jej spokojnie wejść w dzień.
Ale kiedy zaczynam dzień od rytuału, od bycia przy nich, czuję, że to procentuje.
Konsekwencja nie jest sexy. To nie jest wielki gest ani spektakularny moment, którym można się pochwalić w social mediach. To raczej codzienna, mozolna robota – jak kładzenie cegiełka po cegiełce. Ale to właśnie z tego buduje się stabilność.
Kiedy plan się sypie
Nie chcę tu robić z siebie guru, który ma wszystko pod kontrolą. Bo czasem nawet najlepiej przygotowany plan się rozsypuje.
Pod koniec września miałem taki poniedziałek, że zacząłem pracę o 7:30 rano, a skończyłem o 4:00 nad ranem dnia następnego. Prawie doba na nogach. Spałem trzy godziny i od razu wskoczyłem w tryb: zajęcia pedagogiczne z moim dwuipółlatkiem, opieka przez cały dzień. Wtedy wiedziałem, że jeśli się posypię nerwowo, to on to od razu poczuje.
Jedyne, co mnie uratowało, to spokój. Świadome mówienie sobie w głowie: „Dobra, to będzie ciężki dzień, ale przetrwasz. Po prostu bądź obecny.”
I – to ważne – rozmowa z K.. Powiedziałem jej prosto z mostu: „Dziś jestem na skraju, potrzebuję Twojego wsparcia.” Ona przejęła część obowiązków i to uratowało nam dzień.
Liderem nie jest ten, kto robi wszystko sam, ale ten, kto umie rozdzielić siły i zaufać drugiej stronie.
Dlaczego ojciec jest kluczowy
Moja córka we wrześniu praktycznie codziennie wracała ze szkoły i mówiła: „Szkoła jest fajna.” I to nie dlatego, że lekcje były zawsze ciekawe, tylko dlatego, że przygotowaliśmy ją na to, co ją czeka.
Z K. dużo rozmawialiśmy z nią o szkole, o tym, że będą super dni, ale i takie, po których nie będzie chciała tam wracać. I że to normalne. Że wszystko jest okej, dopóki o tym gadamy.
Widzisz, ojciec to nie jest tylko ktoś, kto ma „pomagać” w domu. To ktoś, kto ustawia fundament.
To Twój przykład, Twoja obecność, Twoja konsekwencja sprawia, że cała rodzina łapie rytm.
Podsumowanie
Powrót do rytmu po wakacyjnym chaosie nie dzieje się sam. To proces, który trzeba zbudować krok po kroku. I ojciec w tym procesie nie jest dodatkiem, ale jednym z filarów.
Nie chodzi o to, żeby być idealnym. Nie jestem i nigdy nie będę. Chodzi o to, żeby być konsekwentnym, obecnym i gotowym do nauki.
Bo dzieci nie potrzebują taty, który wie wszystko. Potrzebują taty, który jest z nimi – w chaosie, w poranku, w rozmowie, w planowaniu.
Może właśnie w tym tkwi cała siła ojca – nie w wielkich słowach, ale w codziennych, powtarzalnych rytuałach. W tym, że zamiast uciekać przed odpowiedzialnością, wstajesz, ścielisz łóżko, robisz herbatę i zaczynasz dzień razem z rodziną.
Bo rytm w domu nie robi się sam. Rytm nadaje ten, kto ma odwagę być obecny.